unnamed

Trasa Revolution Radio z perspektywy fana

Już dawno uznałam, że jeden koncert Green Daya to dla mnie stanowczo za mało. Dlatego wiedziałam, że nie poprzestanę na zobaczeniu zespołu jedynie w Krakowie. Po ogłoszeniu dat stało się jasne, że najkorzystniej będzie wpaść na trzy koncerty pod rząd. Tak zrodził się plan wyprawy „Berlin-Kraków-Praga”.

18 stycznia. Budzik zadzwonił o trzeciej nad ranem. W wielkim czerwonym plecaku znajdował się cały mój dobytek na kilka najbliższych dni – w tym narciarskie spodnie, zapasowa kurtka, kombinezon z polaru, bielizna termoaktywna i… styropian. Jakimś cudem udało mi się zarzucić ten kawał bagażu na plecy i dotrzeć na ósmą do Warszawy. Do Berlina, podobnie jak do wszystkich innych miast, jechałam Polskim Busem. Niekoniecznie szybko, średnio komfortowo, ale na pewno tanio.

Około siedemnastej byłam już w stolicy naszych zachodnich sąsiadów. Oczywiście, jak to ja, nie wzięłam żadnej mapy i poruszałam się jak dziecko we mgle, wgapione w smartfona w nadziei, że złapię jakieś bezpłatne wi-fi. Na szczęście udało mi się znaleźć hotel, gdzie czekali już na mnie znajomi, w tym Marzena. Z okien naszego pokoju na poddaszu widać było wspaniale oświetloną Mercedes Benz Arenę…

IMG_2063

Po standardowych problemach ze wstawaniem udało nam się przyjść na miejsce o ósmej rano. Pobieżnie ogarnęliśmy obie kolejki i zdecydowaliśmy się na tę z lewej strony wejścia. To był strzał w dziesiątkę. Poznaliśmy tam kobietę po czterdziestce, która od dwudziestu dwóch (!) lat jeździ na koncerty Green Daya. Przyjechała prosto z koncertu w Mannheim, który był poprzedniego dnia. Przy czym „prosto” należy potraktować bardzo dosłownie, bo po nocnej podróży pociągiem nie poszła nawet do swojego hotelu w Berlinie, od razu zajęła sobie miejsce w kolejce i siedziała owinięta kocami na walizce. Przedyskutowaliśmy setlistę, kolejkowanie, techniczne aspekty trasy, stroje Billie’ego  i wiele innych rzeczy.

Kolejkowanie minęło nam bardzo szybko. Chociaż telefony twierdziły, że było pięć stopni poniżej zera, praktycznie nie zmarzłam. Tysiąc warstw odzieży, folia NRC i styropian naprawdę robiły swoje. Trochę szokował fakt, że praktycznie do godziny czternastej w każdej z kolejek było może trzydzieści osób. Dodatkowo nikt się nie przepychał, każdy pilnował miejsca drugiej osoby – po prostu pełna kultura.

Przepisy w tej trasie są bardzo restrykcyjne. Nie można było wnieść żadnego bagażu większego niż format A4, wszelakie transparenty, kartki, a nawet flagi były również zabronione. Przy wejściu musieliśmy przejść przez bramki żywcem wzięte z lotniska. Niestety tutaj odezwał się mój pech – chłopak przede mną wytrącił mi bilet z rąk i zanim znalazła go ochrona upłynęło mnóstwo cennego czasu. Dlatego miejsce w pierwszym rzędzie przeszło mi koło nosa. Ale drugi, na samym końcu wybiegu, był również satysfakcjonujący.

Pierwsze zetknięcie z supportem – The Interrupters – było bardzo pozytywne. Uwielbiam ska, więc nie byłam w stanie ustać w miejscu. Gdy popłynęły dźwięki Bohemian Rhapsody było już wiadomo, że zaraz na scenie pojawi się Green Day. Dlatego oprócz zdzierania gardła, zajęłam się zabezpieczaniem mojego miejsca, świadoma tego, co zaraz nastąpi. Barierki zrobione były nie z litego metalu, jak to zazwyczaj bywa, a z bardzo grubej siatki. Mogłam się więc jej złapać, gdy udało mi się wcisnąć ręce z obu stron stojącej przede mną dziewczyny. Okazało się, że był to z mojej strony przebłysk geniuszu.

Wyjście Green Daya na scenę jest zawsze niesamowite. Wbieganie przy dźwiękach motywu The Good, The Bad and The Ugly wzbudza u publiczności wielkie emocje. Dodatkowo pierwsza piosenka – wyjątkowo nielubiane przeze mnie Know Your Enemy – to prawdziwa energetyczna petarda, przy której nie sposób powstrzymać się przed skakaniem. Zaczęło się istne szaleństwo, w którym szybko bym przepadła, gdyby nie moja zapobiegliwość i trzymanie barierki. W tym momencie chciałam tylko przetrwać i nie mogłam doczekać się nowego materiału. Bang Bang, Revolution Radio i Youngblood sprawiły, że mało nie straciłam płuc. To było to. Coś na co czekałam tyle lat – nowe, wspaniale brzmiące na żywo piosenki. Później przyszedł czas na moje ukochane starocie – 2000 Light Years Away, Christie Road i Scattered. Chociaż był to mój już piąty koncert GD, nigdy wcześniej nie słyszałam tych utworów na żywo. Od dawna marzyło mi się również przywrócenie do setu Are We The Waiting i wreszcie się tego doczekałam – szkoda tylko, że bez fana na scenie. Pierwsza część koncertu zakończyła się genialnymi Still Breathing i Forever Now. Nie potrafię zdecydować, którą piosenkę kocham bardziej. Zespół zniknął ze sceny, by po chwili powrócić i zagrać na bis. Swoją drogą nigdy nie zrozumiem mentalności Niemców, którzy w swoim własnym języku wywołują amerykański zespół. Dodatkowe piosenki chyba nikogo nie zaskoczyły – American Idiot i Jesus of Suburbia, nieodłączny element wszystkich koncertów. Wisienką na torcie było akustyczne zakończenie z Ordinary World i Time Of Your Life, na którym zostaliśmy zasypani deszczem biało-czerwonego konfetti.

Jeszcze grubo przed koncertem zdecydowaliśmy, że będziemy czekać na zespół. Dlatego szybko wyszłam z areny (swoją drogą nie było nigdzie żadnych kolejek, wszystko szło niesamowicie sprawnie) i poszłam na tyły areny, pod płot za którym stały tourbusy. Nogi bolały mnie tak bardzo, że naprawdę nie miałam ochoty tam stać. Po chwili jednak przyszli moi znajomi i dobitnie powiedzieli mi, że mam się zamknąć i czekać.

I nagle, gdzieś o północy, czyli po ponad godzinie naszego stania pod płotem… Pojawił się Tre! Wrzucił swoje bagaże do autokaru i podszedł do nas, pytając się, na co czekamy. Dodał, że powinniśmy iść do domu, bo jest bardzo zimno. W istocie było! Ale na widok perkusisty przestałam szczękać zębami, a nogi magicznym sposobem przestały boleć. Tre przeszedł na sam koniec płotu i zaczął podpisywać wszystko, co tylko podsuwali mu ludzie. Co mnie zdziwiło, nikt nie piszczał, nie krzyczał ani nic z tych rzeczy, a zdjęcia robiły sobie tylko dwie osoby. Wszyscy skupiali się raczej na rozmowie, maksymalnie wykorzystując te kilka danych nam sekund.

W końcu Tre podszedł do nas. Koleżanka dała mu do podpisania polską flagę. W trakcie składania autografu pana Coola coś tknęło.
– Is this a flag or something?
– Yes, it’s Polish flag, cause we’re from Poland! – Przejęłam inicjatywę.
Tre przytomnie zauważył, że za kilka dni grają koncert w Krakowie i zapytał, czy tam również będziemy. Odpowiedziało mu chóralne potwierdzenie. Podpisując mój bilet, Tre poprosił, by nauczyć go czegoś po polsku. Jako przykład podał „Hi, how are you”. Idealnie.
– Cześć, jak się masz.
Uwierzcie mi, że mina, którą mnie obdarzył była bezcenna. Do tego przewrócenie oczami i rzucenie teatralnego „Oh FUCK” w przestrzeń.  Później przerobiliśmy jeszcze podziękowanie i zamawianie piwa. Co ciekawe – Tre powiedział nam, ze jego żona jest w połowie Polką!

IMG_2072

Nikt inny z zespołu nie pofatygował się już do nas, więc pomachaliśmy odjeżdżającym autokarom i ruszyliśmy do hotelu. Emocje były tak wielkie, że niektórzy nie mogli spać, ale ja padłam jak kamień, gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki.

20 stycznia. Kierunek Kraków. Zdążenie na Polskiego Busa okazało się nie lada wyzwaniem i dosłownie wpadliśmy tam jako ostatni pasażerowie, a zanim zdążyliśmy choćby ściągnąć kurtki, autokar ruszył. To się nazywa mieć szczęście! W drodze sprawdzaliśmy media społecznościowe, by dowiedzieć się, czy Green Day jest już w Krakowie. Oczywiście dotarli tam grubo przed nami. Na dworcu nasza ekipa rozdzieliła się, a mi udało się znaleźć Sweetie.

Wieczór spędziłyśmy włócząc się po Starym Mieście z nadzieją spotkania Jeffa. Trafiłyśmy przypadkiem pod hotel zespołu, jednak szybko się stamtąd zawinęłyśmy, widząc co wyprawiają inni fani. Przynajmniej zobaczyłyśmy Mike’a z drugiej strony ulicy.

Nazajutrz już przed szóstą rano wyruszyłyśmy pod Tauron Arenę. W autobusie przypadkiem spotkałyśmy się z Anką, dziewczyną, którą Billie zaprosił na scenę podczas koncertu w Łodzi. Razem okrążyłyśmy kilkukrotnie Arenę, starając się ustalić, w którym miejscu powinniśmy czekać. Udało nam się postawić na równe nogi ochronę i po jakiejś godzinie ostatecznie dowiedzieliśmy się, gdzie powinniśmy formować kolejkę.

Wspominam to kolejkowanie jako jedno z najlepszych. Ochroniarze pilnowali numerków, częstowali nas kawą i żartowali z nami. Bez problemu można było wyjść z kolejki nawet na dłuższą chwilę. Gdy dodamy do tego ludzi i atmosferę, otrzymamy naprawdę wymarzone warunki dla każdego kolejkowicza. Problem oczywiście zaczął się przy wpuszczaniu. Nie otworzyli na czas drzwi do właściwej hali, przez co część ludzi wcisnęła się bokiem na sam przód kolejki, co niemal popchnęło mnie do rękoczynów. Akurat gdy szykowałam się do bitki, otworzyli drzwi i rzuciłam się w bieg życia. Nie wiem jakim cudem ja – niska, pozbawiona kondycji i krótkonoga istota – jestem w stanie wyprzedzić w biegu pod scenę wysokich chłopaków. Nieważne. Udało mi się zająć z góry upatrzoną pozycję przy barierce na samym końcu wybiegu i pozostało mi czekać na Sweetie i Anię, mając nadzieję, że uda im się szybko dobiec. Tak też się stało i po chwili, która wydawała mi się wiecznością, cieszyłyśmy się wspólnie wymarzonym miejscem.

IMG_2086

Muszę przyznać, że polska publiczność sprawdziła się genialnie. Na The Interrupters bawiło się naprawdę dużo osób, cała płyta powitała wyjście rodzin zespołu na trybuny, a potem na Bohemian Rhapsody ludzie reagowali jakby piosenka wcale nie była puszczana z taśmy. W powietrzu czuć było to dobrze znane radosne napięcie.

Setlista nie zaskakiwała niczym, jeśli chodzi o trasę Revolution Radio, chociaż była jedną z najkrótszych (27 piosenek, podczas gdy „standardem” jest 29). Jednak koncert był naprawdę unikalny pod względem kontaktu z publicznością. Ludzie bardzo żywo podchwytywali wszystko, co tylko podsunął im Billie. Mnóstwo polskich flag znalazło się na scenie (w tym jedna na głowie Mike’a), a z każdej pan Armstrong cieszył się jak dziecko. Wydaje mi się, że to właśnie przez te wszystkie interakcje, miliony „eee-ooo” i temu podobnych, panowie musieli nieco skrócić setlistę. Miłym i ciekawym gestem była zmiana słynnego wersu Youngblood na „Fuck you, I’m from Polska”.
Niestety akcja koncertowa z kartkami na Bang Bang nie do końca wypaliła. Ochrona wykazywała się niesamowitą gorliwością w temacie konfiskowania karteczek. Wprawdzie dokładnie to samo działo się na koncercie w Berlinie, jednak informowaliśmy o naszych planach organizatora krakowskiego koncertu. Najwyraźniej nie przekazał tej istotnej kwestii samemu zespołowi. Trudno. Na szczęście ludzie stojący bardziej z tyłu wyciągnęli kartki i zostało to zauważone przez zespół (Billie, który zabrał jednemu z fotografów aparat, a później zapomniał któremu – bezcenny).
Nie mogło zabraknąć też politycznego akcentu, czyli skandowania „No Trump” i „Not my president”. Bardziej złośliwi fani zauważyli, że owszem, Trump nie jest i nigdy nie był naszym prezydentem, ale hasło to należy postrzegać bardziej metaforycznie jako sprzeciw wobec seksizmu, rasizmu, homofobii i innych wątpliwych „wartości” reprezentowanych przez nowego prezydenta USA.
Zauważyłam, że przed wejściem na bis zespół kazał na siebie czekać znacznie dłużej niż w Berlinie. Mam bardzo dziwne wrażenie, że tak naprawdę chcieli zobaczyć, co jeszcze wymyślimy. Bo skandowanie „Green Day” przerywane trzema klaśnięciami wypadło naprawdę bardzo efektownie.
Chyba do końca życia w głowie zostanie mi obrazek Billie’ego, który po zagraniu Time Of Your Life ułożył z konfetti maleńką polską flagę. Był to idealny akcent na zakończenie tego wspaniałego koncertu.

Po dwóch koncertach i kilku dobach, w których na sen poświęciłam może cztery godziny, byłam dosłownie nieżywa. Tymczasem nie było mowy o odpoczynku, bo trzeba było zbierać się do Pragi. Tym razem nie mieliśmy dnia przerwy, więc moi znajomi prosto z dworca udali się pod Tipsport Arenę, a ja – ponieważ i tak nie miałam biletu GC – ruszyłam na ekspresowe zwiedzanie miasta.  Pod halę przybyłam w momencie rozpoczęcia wpuszczania. Okazało się, że Czesi stoją z angielskim znacznie gorzej niż Polacy, ale ostatecznie udało mi się znaleźć depozyt i ustawić się we właściwej kolejce.

Po wspaniałych stadionach w Berlinie i Krakowie, zderzenie z czeską Tipsport Areną było naprawdę… szokujące. Z zewnątrz budynek przypominał PRLowski dom handlowy. Drzwi wejściowe były drewniane z gatunku tak ciężkich, że gdyby was uderzyły, padlibyście trupem. Podłoga na korytarzu pokryta była płytkami znanymi dobrze ze starych szpitali. Odpadający ze ścian tynk i odłażąca farba przynajmniej pasowały klimatem. Wszędzie śmierdziało tanim fastfoodem i środkiem odkażającym. Nieco przerażona skierowałam się jak najszybciej na płytę. Tam z kolei podłoga okazała się drewniana. Najniższe trybuny były na wysokości miejsc stojących. Najwyższe były może na poziomie czterech metrów.  Naprawdę przedziwny obraz.

Koncert w Pradze zdecydowanie wyróżniał się pod względem setlisty. JAR, Going To Pasalacqua i Waiting to piosenki niespotykane w trasie Revolution Radio. Trochę wstyd się przyznać, ale podczas drugiej z tych piosenek… popłakałam się. Ludzie wzruszają się na Still Breathing albo Time Of Your Life. Ja nie mogłam powstrzymać łez na Going To Pasalacqua. Może dlatego, że słyszałam ją na swoim pierwszym koncercie GD? Może dlatego, że tak rzadko to grają? A może słowa „Would it last forever? You and I together hand in hand, we run away, far away” wydały mi się wyjątkowo adekwatne do całej mojej przygody z Green Dayem? Ciężko powiedzieć.
Billie próbował z czeskimi fanami podobnych zabaw jak w Krakowie, jednak publika nie była nawet w połowie tak responsywna jak u nas. Mimo, że stałam daleko od sceny, widziałam ją całkiem dobrze, a dodatkowo wyskakałam się za wszystkie czasy. Niestety próby rozkręcenia pogo nieszczególnie mi się udały, ale i tak nie mogę narzekać. Masa światełek na trybunach podczas Ordinary World była po prostu niesamowita. Zapewne nie dostrzegłabym tego, stojąc pod sceną.

Uważam te kilka dni za najlepszą przygodę mojego życia. Poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi. Zobaczyłam starych znajomych, z którymi niegdyś pisałam na forum GDG. Spotkałam jednego ze swoich idoli. Usłyszałam nowe piosenki na żywo. I chociaż wracałam z Pragi do wschodniej Polski skrajnie niewyspana i obolała, byłam wówczas najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

IMG_2095

Jaszczurka

Twierdzi, że została przeznaczona Green Day’owi w dniu narodzin, ponieważ przyszła na świat w roku wydania Dookie. Kiedy nie wyżywa się literacko, pisząc artykuły na stronę, studiuje medycynę weterynaryjną. Jej życiowy cel to przybicie piątki z Jeffem. Kontakt: